„Wojna Czesława” – wspomnienia Wojciecha Czesława Chodakowskiego – Rozdział I
Czesław Chodkowski został odznaczony medalem za wojnę obronną w 1939 roku. Zmarł, mając 81 lat i został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu parafialnym w Węgrze. Wspomnienia bohatera zredagował jego syn Tadeusz.
Moje imiona to Wojciech i Czesław a to pierwsze imię było używane w urzędach i tylko tam, bo Czesławem zwracała się do mnie rodzina, sąsiedzi, znajomi, a czasem mniej ważne pisma były adresowane do Czesława Chodkowskiego.
Do wojska zostałem zmobilizowany 2. września 1939 r. Tego dnia stawiłem się w Twierdzy Modlin. Mobilizacja odbyła się w pobliskiej wiosce koło Modlina. Przydzielono mnie do 1 pac-pułk artylerii ciężkiej, od tego dnia byłem kanonierem w II dac-dyon artylerii ciężkiej, otrzymałem cztery konie, wóz i działo. Po trzech dniach cały pułk otrzymał rozkaz wymarszu, ale przed samym wymarszem odbyła się spowiedź zbiorowa, gdyż na indywidualną spowiedź nie było księży, jak również i czasu. Taką spowiedź w swoim życiu odbyłem tylko raz. Po rozgrzeszeniu wyruszyliśmy do miejscowości na wschód od Modlina. Dokąd? Nie podam, będę rzadko używał dat, imion, nazwisk, miejscowości i stopni wojskowych, a dlaczego? To w kolejnej części. W pierwszym tygodniu tego postoju, to zajmowanie stanowisk, okopywanie się i szkolenie, 11 września opuściliśmy to miejsce, kierując się na Mińsk Mazowiecki i tu doświadczyliśmy prawdziwej wojny. W okolicach Mińska Mazowieckiego zostaliśmy zaatakowani przez niemieckie bombowce, odczułem to osobiście, bo bomba oderwała działo od zaprzęgu, którym powoziłem, a także spowodowała okaleczenie moich pleców. Dzięki Bogu niegroźnie i dalej mogłem walczyć w słusznej sprawie Ojczyzny. Straty tego bombardowania nie były duże, ale już następnego dnia, podczas postoju w lesie zostaliśmy zbombardowani i straciliśmy sporo koni i sprzętu. Zginęło lub zostało rannych wielu żołnierzy. Ja wraz z innym żołnierzem wskoczyliśmy w kierz leszczyny i leżąc czekaliśmy zakończenia nalotu. W pewnym momencie leżący obok mnie kolega krzyknął „o Jezu”. Ja byłem wciśnięty w ziemię. Bombardowanie ustało, powstałem i zobaczyłem urwane obie nogi kolegi. Widok okropny. Byłem zszokowany i nie wiem co bym dalej robił, gdyby nie głos mojego bezpośredniego dowódcy; „Chodkowski, gdzie masz hełm”, chwyciłem się za głowę i poczułem gorący szrapnel, który utkwił w tlącej się furażerce. Zachowałem go. I to był drugi raz, że uszedłem z życiem. Szliśmy dalej na południe, ale już wkrótce przyszedł rozkaz, byśmy zawrócili i szli na pomoc Warszawie.
Walki przybierały na sile, przeciwstawianie się niemieckim zmotoryzowanym oddziałom pancernym spowodowało, że ponieśliśmy spore straty w ludziach i sprzęcie. Wyczerpały się pociski do dział. W tej sytuacji wycofaliśmy się, dowódca rozkazał zniszczyć działa i powiedział: „Walka nasza w dotychczasowym stylu się skończyła, brak pocisków, teraz kto chce może odejść . Ja z pozostałymi żołnierzami będę przedzierał się do Rumunii, rozejść się, zbiórka za pół godziny”. Po tym czasie widać było tu i tam opuszczone konie. Przeprawiliśmy się na południe, było chłodno, było głodno, kuchni nie było. Pamiętam jak jednego popołudnia, kobiety z pobliskiej wioski przyniosły ziemniaczane kosze wypełnione ulęgałkami, to był na ów czas rarytas. Później trafiliśmy na wóz konny, pełen konserw, dało to odrobić tygodniowy głód, bo za dwa dni późnym wieczorem zwiad doniósł o rozłożeniu się trzech linii Niemców w lesie, w którym stacjonowaliśmy. Dowódca powiedział: „Chłopcy, nie możemy tego zmarnować”. Skradaliśmy się, gdy byliśmy już blisko pierwszej linii ich czujka wszczęła alarm. Poderwaliśmy się, padły strzały, potem walka wręcz, Pierwszą linię przeszliśmy, gdy dobiegaliśmy do drugiej, trzecia linia opuściła ogień i i kosili równo, Niemców i nas. Dowódca rozkazał „Odwrót”. Ja i dwóch innych ukryliśmy się w pobliskim bagnie zanurzeni po szyję. Niemcy szukali z latarkami. Rankiem sporej części oddziału udało się zgrupować. Dowódca powiedział „Chłopcy, zginęło nas sporo, ale Niemców o wiele więcej. Teren dalej na Rumunię”. Dotarliśmy do Woli Gułowskiej 24 września. Część oddziału zatrzymywała się w pobliskim lesie. Ja i ta druga część żołnierzy z dowódcą byliśmy we wsi, a dokładniej w kościele, wtedy to zostaliśmy otoczeni przez Niemców. Trzeba było przekazać rozkaz oddziałowi w niedalekim lesie za plecami Niemców. Jego zadania podjął się młody chorąży na trzyletniej dereszce. Brama została otwarta, chorąży na dereszce z rozkazem w kieszeni, gdy ruszył zawołał: „Bóg, wiara i Ojczyzna, była Polska, jest i będzie”. Ścisnął trzylatkę ostrogami, jucha strzyknęła z boków jak fontanna, a dereszka poszła jak strzała. Niemcy ostrzeliwują, Chorąży dojeżdża do oddziału i zdaje rozkaz. Otrzymuje inny i wraca z powrotem, trzyletnia dereszka tratuje kopytami głowy Niemców. Dowódca wpada w szał radości, patrzcie, to jest cud, oni strzelają, a ona idzie. Gdy już była blisko, otwarto bramę i dereszka wpada, ale dosięgnięta serią z karabinu maszynowego pada w bramie na przednie kolana. Chorąży przelatuje nad głową trzyletniej dereszki i jest już za bramą. Rozkaz wykonano. Obrona trwa nadal, ale amunicja jest na wyczerpaniu. Należy ją oszczędzać, staraliśmy się strzelać według zasady jeden nabój, jeden Niemiec. Amunicja się skończyła i walka nasza również. Niemcy zarządzili znoszenie zabitych Niemców i poległych Polaków, każdych oddzielnie. Ja też się zgłosiłem do znoszenia poległych, ale okazało się, że Niemców jest już spora pryzma, a Polaków niewielu zarządzono: razem walczyli, niech razem leżą. Tak skończyła się ostatnia bitwa naszego oddziału. Teraz już rozbrojeni i poniżeni zostaliśmy zapędzeni do obozu przejściowego w Radomiu.
CDN…
Wspomnienia zredagował syn Tadeusz
Fot. Nadesłane Tadeusz Chodakowski