Czesław Chodkowski został odznaczony medalem za wojnę obronną w 1939 roku. Zmarł, mając 81 lat i został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu parafialnym w Węgrze. Wspomnienia bohatera zredagował jego syn Tadeusz.
W obozie tym już byli jeńcy. Co dzień przybywało żołnierzy z innych oddziałów. Dla wielu z nich, dla mnie również, był to początek długoletniej niewoli. Był ścisk, był głód. Pomimo że na środku placu był postawiony na sztorc bochenek chleba, nikt nie zdecydował się go sięgnąć. Po około dwóch tygodniach zostaliśmy załadowani do wagonów towarowych i powiezieni w kierunku zachodnim. Wiedzieliśmy, że wiozą nas do Niemiec, więc zaczęto wyrywać deski z podłogi i spuszczając się nogami na pokłady kolejowe opuszczaliśmy wagon. Od czasu do czasu słychać było strzały z ostatniego wagonu, ilu uciekło a ilu zostało między szynami, obok torów, tego nikt nie wie. W moim wagonie została nas tylko garstka. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. w niedalekiej odległości widać było góry. Były to góry Harz. Wszyscy wysiedli ale nie wolno się było łączyć w jedną grupę, więc widać było, że taka mała grupa to nie tylko my ale również przed innymi wagonami. Nie staliśmy długo. Blisko obok pociągu było ogrodzenie z drutu kolczastego, w które to nas wpędzano. Na ziemi leżała słoma i korzenie po ściętej kapuście. To miejsce to nic innego, jak obóz jeńców wojennych. Dzienna porcja żywności na jednego żołnierza to 10 deka chleba i kubek jakiejś brunatnej lury, dlatego istniejące korzenie kapusty zjedliśmy dość szybko. Nasz dach to chmurka, czasem to łagodna, czasem z deszczem. Ścisk straszny, gdy kładliśmy się spać układaliśmy się rzędami tak by jedna noga jednego była pomiędzy nogami drugiego, bo tylko tak mogliśmy się zmieścić. Po paru tygodniach siostry zakonne przywoziły późnym wieczorem wozem konnym beczkę zupy, którą wnoszono za bramę, gdy zupa się kończyła powstawał bałagan, beczkę podrzucano do góry, upadając pochłaniała jednego żołnierza. Teraz tak trzeba było nieść beczkę na wóz, by Niemiec nie zorientował się, że beczka nie jest pusta. W taki to sposób co noc był wywożony jeden jeniec. Był już grudzień, los sprawił że podrzucona beczka spadła na mnie. Wóz ruszył, ja w beczce, gdy się zatrzymał siostra mówi: „tą drogą do Polski my odjeżdżamy”. Była noc, był już śnieg, mróz i nieznajomość niemieckiego, postanowiłem wrócić się do obozu. Gdy doszedłem do bramy, wartownik nie chciał mnie wpuścić, ale gdy dałem mu paczkę papierosów, którą miałem jeszcze z września, bo byłem niepalący, wpuścił mnie do środka. Nie była to łatwa decyzja, bo wróciłem się do ruszającego się od robactwa barłogu i kromki chleba. Wszy były wszędzie, kto starał się drapać pogarszał własną sytuację, bo tworzyły się otwarte rany, zwłaszcza w krzaczastych brwiach. Mijały dni, tygodnie, mróz coraz większy. Każdemu ubywało kilogramów, aż przed Bożym Narodzeniem mnie i 39 innym kazano wsiąść na przyczepę traktorową i jechaliśmy kilka godzin. Nocą dojechaliśmy do miejscowości Salzwedel. Najpierw znaleźliśmy się w łaźni, całe ubranie i buty zdawaliśmy do parowni by w wysokiej temperaturze zniszczyć rój robactwa, sami przez ostrzyżenie pozbawieni wszelkiego zarostu i otrzymawszy w jedną rękę mydło, w drugą szczotkę stojąc rzędem jeden za drugim, pod gorącą wodą tarliśmy się wzajemnie. Gdy wyszliśmy z tej łaźni otrzymaliśmy swoje ubrania, wyglądały one jak gdyby były posypane białym proszkiem, ale nie był to proszek, a popękane wszy. Gdy ubranie było luźno związane, podczas gdy pas został zaciśnięty mocno, w środku zostały one żywe, ale w tym czasie to już nie był problem. Po ubraniu się każdy otrzymał połać słoniny, kawę zbożową i wspólny nocleg w hali z oknem pod sufitem, były również dwa kociołki na załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych. Większość doznała rozwolnienia, więc te kociołki zapełniły się, fetor ogromny. Gdy okno zostało wybite, wpadł wartownik ale gdy mu wyjaśniono dlaczego, powiedział „gut”. Ci którzy nie doznali rozwolnienia przyszło im to odchorować. Ja wraz z kilkoma innymi zostałem przydzielony do pracy w mleczarni, może dlatego, że przed zmobilizowaniem pracowałem w zlewni mleka w Kijewicach. Los chciał, że jednym z pracowników a raczej niewolników w tej mleczarni był Antoni Obłuda-Antek. Pochodził z sąsiedniej wioski-z Łaniąt. Pomimo wspólnego pobytu w obozie w Radomiu i górach Harz, a także kilkugodzinnej jazdy na traktorowej przyczepie, poznaliśmy się dopiero tutaj. Antek był wcielony do pułku strzelców konnych, walczył na Lubelszczyźnie pod wodzą generała Kleberga pod Kockiem i w Wolkiewalcu, ranny wzięty do niewoli i osadzony w obozie przejściowym w Radomiu, ale Bóg chciał że powrócił do zdrowia. Dostaliśmy ubrania robocze które leżały na nas jak na kołkach bo po zważeniu się stwierdziłem że mając 175 centymetrów wzrostu, ważę tylko a może aż 48 kilogramów. Właściciel tej mleczarni nie był hitlerowcem. Miał dziewiętnastoletnią córkę i ośmioletniego syna, miał też starszego syna ale ten został wysłany na front wschodni. Gospodarz czasem dawał poznać swe niezadowolenie z wojennej rzeczywistości, nocami kazał zasłaniać okna, rozkładał mapy i słuchając wiadomości w radiu wspólnie zaznaczaliśmy linie frontów. Mieliśmy jego zaufanie i przychylność pomimo że byliśmy niewolnikami to czasem w sobotę dawał nam parę marek byśmy mogli iść na piwo do kantyny. Gdy wojska niemieckie opanowały część terytoriów w Afryce ale zatrzymały się pod Stalingradem po zaznaczeniu tego na mapie powiedział „teraz Hitler przegrał wojnę, za mocno się rozciągnął”. Jego proroctwo się spełniło. Syn walczący w Rosji wrócił ranny zimą do domu, zmienił mu się też kolor włosów, wcześniej był szatynem, ale gdy jednej nocy służąc w zwiadzie zostali zaatakowani w lesie przez partyzantkę rosyjską, polegli wszyscy prócz niego, który po odzyskaniu przytomności odczołgał się w pobliskie zarośla, gdzie w niebotycznym strachu rozmyślał, co się teraz z nim stanie. I tak po paru godzinach przyjechało w konie kilku chłopów, zabrali wszystkich poległych. Policzyli. Brakowało im jednego. Zaczęli szukać, gdyż miało być dwadzieścia jeden trupów, a było dwadzieścia poszukali, popatrzyli i stwierdzili, że tamci musieli się pomylić. Ja dalej siedziałem ze strachem w zaroślach do rana, mówił syn gospodarza, ale gdy rankiem nadjechało nasze wojsko, dałem znać że żyję. Jestem teraz siwy jak gołąbek.
Wojna trwała nadal, linie frontów się zmieniały. My dalej jesteśmy niewolnikami, ale gdy Sikorski dowiedział się o mordzie w Katyniu, my Polacy staliśmy się płatnymi niewolnikami, trwało to krótko, bo gdy w 1943 roku Sikorski zginął pod Giblartarem, my dalej staliśmy się niewolnikami niepłatnymi. Moja ranga u właściciela jakby wzrosła. Niezręcznie mu było wymawiać Czesław, więc mówił Sztechan, nie przeszkadzało to mnie, jak również to, żem nauczył jego młodszego syna polskiego pacierza. Był pojętym uczniem. Gospodarz chciał też bym ożenił się z jego córką. Tego spełnić nie mogłem. Gdy wojna zbliżała się ku końcowi, lotnictwo aliantów zachodnich zaczęło bombardować miasto. Szrapnej jednej bomby uszkodził mi kolano. Gospodarz załatwił miejsce w szpitalu wojskowym. Na sali leżeli żołnierze niemieccy. Ustalił z lekarzem, miejsce za parawanem, miałem dużo jęczeć i nie reagować na to, co mówią inni. Gdy będzie jakakolwiek kontrola, miałem udawać śpiącego i tak też było. Słyszałem jak mówili „Temu to już niewiele się należy, on jutra nie doczeka” Było inaczej. Niedługo po moim wyjściu ze szpitala gospodarz, pomimo zaawansowanego wieku został powołany do wojska i do końca słuch o nim zaginął. Miasto Salzwedel zostało zdobyte przez Amerykanów bez walk ulicznych. Do gospodyni przyszła delegacja oddziału stacjonującego, by przygotowała obiad dla dowództwa oddziału. Tak się też stało, obiad zjedli, naczynia i sztućce pozmywali, ustawili, a pieniądze zostawili pod obrusem. Więcej nie przychodzili, ale gdy wojna się skończyła nastąpiło ustalanie granicy. Wojska amerykańskie wycofały się poza miasto, ustanawiając granicę na istniejącej tam rzece. Kto chciał mógł pójść z wojskiem za rzekę, my to zrobiliśmy, gospodarze zostali. Miasto zajęli Rosjanie, a ja wraz z jednym z kolegów postanowiliśmy po paru tygodniach przeprawić się przez rzekę i odwiedzić byłych gospodarzy. Gdy weszliśmy do mieszkania, gospodyni zaczęła opowiadać zalewając twarz łzami. Obiad, mówiła, zrobiłam tak jak kiedyś Amerykanom, ale oni popatrzyli na zastawiony stół, zjedli, a tak wspaniałą zastawę zniszczyli, mówiąc „nam to nie potrzebne, wy też niego mieć nie możecie”. Płakała. Organizowali sobie bale suto zakrapiane wódką, na które to sprzyjający im Niemiec organizował pod przymusem potrzebną ilość kobiet. Opowiadała też o innych sprawach, aż w końcu powiedziała „a teraz już idźcie, bo jak się o was dowiedzą, to będę mieć problemy”. Przyjść przyszliście, ale powrót będzie trudny bo na drzewach nad rzeką siedzą wartownicy i pilnują by nikt nie przeszedł. Ale ja wam pomogę, bo mąż jeszcze nie wrócił. Pojechaliśmy wozem konnym w miejsce, gdzie była ścięta trawa, to siano żeśmy poprzewracali i grabili i obserwowali na których drzewach siedzą wartownicy, poinformowani przez gospodynię o której godzinie będą się zmieniać, ustawiliśmy się po środku, gdy zaczęli się zmieniać skoczyliśmy do wody a mimo to Rosjanie zaczęli strzelać, dobrze że niecelnie. Gdy byliśmy już w połowie nurtu odezwały się amerykańskie karabiny, które mówiły „hola hola, to już są ludzie na naszym terenie. Dzięki Bogu uszliśmy z życiem. Tam gdzieśmy byli był obóz dla byłych niewolników. Mieli oni wyjeżdżać do kraju, do którego chcieli, nie dotyczyło to tylko Rosjan. Ja jako były żołnierz polski otrzymałem mundur amerykański i byłem wartownikiem pilnującym porządku w tym obozie, więc widziałem jak przyjeżdżają żołnierze sowieccy i zabierają swych rodaków i rodaczki, którym najpierw obcinano uandulowane włosy, bo jak by to wyglądało gdyby jako niewolnica pokazała się wśród rodaczek z taką fryzurą. One swą przyszłość widziały w ciemnych kolorach, przewidywały, że zostaną wywiezione tam gdzie będą tylko takie jak one, bo zbyt dużo widziały jak żyją ludzie w systemie nieakceptowanym przez Związek Sowiecki. Mijały miesiące, nadszedł czterdziesty szósty rok, ja i kilku innych kolegów dalej pracowaliśmy jako wartownicy. Z matką w Polsce utrzymywałem kontakt listowy. Z jednego z listów dowiedziałem się, że moi dwaj bracia zostali aresztowani przez Niemców i nic o nich nie jest wiadomo. W późniejszych latach dowiedziałem się, że Piotr, który był kierownikiem szkoły podstawowej w Kijewicach zginął w Oświęcimiu, Tomasz natomiast został zastrzelony podczas transportu pieszego do Królewca. Gdy w połowie czterdziestego szóstego roku obóz rozwiązano, jego uczestnicy rozjechali się po świecie, mnie powiedziano, że jako żołnierz armii Stanów Zjednoczonych mogę bez żadnych opłat wyjechać do Stanów. Wielu tę okazję wykorzystało. Ja mając na uwadze samotną osiemdziesięcio-pięcioletnią matkę, wraz z Antkiem Obłudą szóstego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku w Szczecinie przekroczyliśmy granicę Polski.
Wspomnienia zredagował syn Tadeusz
Fot. Nadesłane Tadeusz Chodakowski
Zapisz się na darmową prenumeratę Kuriera Przasnyskiego!